Artykuł opublikowany pod adresem:     http://gigawat.net.pl/article/articleprint/841/-1/69/

Kto nam szkodzi w naftowo-gazowym biznesie?


Informacje Numery Numer 10/2006

W ustach polityków słowa „ropa naftowa” i „gaz ziemny” zawsze wywoływały sporą dawkę emocji i to bez względu na kontekst wypowiedzi. Dotąd, co prawda, dozowanie ich monopolizowali reprezentanci mocarstw tudzież przedstawiciele państw producentów, lecz świat idzie najwyraźniej do przodu.

Teraz opinie na temat problematyki naftowo-gazowej wygłaszają również postacie znacznie mniejszego bądź nawet zupełnie małego kalibru. No cóż, trudno się temu dziwić, przecież stosunki międzynarodowe są dziś zdominowane – cytując Zbigniewa Brzezińskiego - globalną atrakcyjnością idei demokracji oraz zwycięstwem wolnorynkowego systemu gospodarczego nad etatystyczną koncepcją ekonomii. O ile jednak owa powszechność niezbicie dowodzi prawdziwości przynajmniej pierwszej części przytoczonej frazy, to niestety na pewno nie podnosi merytorycznego poziomu całej dyskusji. Zresztą inaczej być nie może, skoro, tracąc pro publico bono swój elitarny charakter, trafiła pod przysłowiowe strzechy. Efekt tego jest piorunujący, choć na przykładzie Polski i działań podjętych pod wpływem padających w niej argumentów adekwatniejsze byłoby nadanie mu miana porażający lub wręcz paraliżujący.

O międzynarodowym handlu surowcami energetycznymi, szczególnie ropą naftową i gazem ziemnym powiedzieć można wiele, ma bowiem swoją specyfikę i rządzi się własnymi prawami. To właśnie on niemal natychmiast zdezaktualizował drugi człon zamieszczonej powyżej wypowiedzi Zbigniewa Brzezińskiego, bo zasady wolnorynkowe przeszły tu do przeszłości, a etatyzm powrócił do łask i święci tryumfy.

Co ciekawe, właśnie ten element najmocniej odcisnął swe piętno na obecnie rządzących w naszym kraju. Niestety, zrozumienie samego meritum problemu bez wgłębiania się w szczegóły – to odrobinę za mało, aby angażować się w sprawę, nie wspominając już o próbie przejęcia inicjatywy w tak ważnych kwestiach jak bezpieczeństwo energetyczne państwa. Zaczęło się źle, od przedłożonej w styczniu w Davos przez premiera K. Marcinkiewicza koncepcji „paktu muszkieterów”. Idea szczytna, pomysł w zarysie ciekawy, jedyną szansą, aby nie wzbudzić nim zainteresowania i pogrzebać go na starcie, było przedstawić go z wyraźnym zabarwieniem antyrosyjskim, zachęcając na forum do poparcia zamysłu największych importerów tamtejszego gazu w najsroższym okresie zimowym, kiedy jedyne, czego pragnęli, to zwiększenia tych dostaw - wszystko to zrobiono niezwykle skrupulatnie.

Iskierka nadziei tliła się jeszcze, czas mógł pomóc zatrzeć niekorzystne wrażenie wywołane niezsynchronizowanym z potrzebą chwili wystąpieniem i powrócić do rozmów na ten temat. Odczekano jedynie parę godzin i kwestię powtórzono, tym razem w Budapeszcie. Wydźwięk spotęgować miał zainicjowany apel o uniezależnienie Europy od rosyjskiej ropy i gazu. Gospodarze długo nie mogli zrozumieć, dlaczego właściwie im to robimy, jeśli nie było tajemnicą przygotowywane przejęcie przez Gazprom całej węgierskiej sieci magazynowej i dystrybucyjnej, nowe kontrakty dla MOL-a, dopuszczenie tego koncernu do prowadzonych przez Rosjan prac poszukiwawczych w Libii i pomoc w uzyskaniu tam koncesji oraz budząca wiele nadziei na dodatkowy zysk rozbudowa linii przesyłowej do Serbii oraz Bośni i Hercegowiny.

Wyjąwszy zapewne Moskwę i może Mińsk, mniej nieodpowiedniego miejsca do ponowienia próby po prostu nie było. Nie sposób ustalić przyczynę decyzji, kogo chciano skompromitować - nas czy „bratanków”, bo minister Janos Koka, odpowiedzialny za węgierską politykę energetyczną, nigdy nie ukrywał pragnienia zacieśnienia kooperacji z rosyjskimi kontrahentami, deklarując to publicznie. Jedno było pewne: decyzja ta samej sprawie nie służyła, choć Węgrom mimowolnie pomogła w realizacji zamierzeń. Miesiąc później wizyta Putina w Budapeszcie okazała się jedną z najbardziej owocnych w zakresie pogłębiania energetycznej współpracy obu państw.

Co ciekawe, na Węgrzech polska delegacja uzyskała dość nieoczekiwane wsparcie ze strony Austrii. Szef tamtejszego resortu gospodarczego Martin Bartenstein usiłował podnieść rangę gazociągu Nabucco, który od 2011 r. ma powiązać Europę ze złożami nad Morzem Kaspijskim i w Iranie, celem dalszych starań o subsydiowanie przedsięwzięcia realizowanego przez austriacki OMV, on też będzie głównym beneficjentem inwestycji. Zbieżność interesów Warszawy i Wiednia była potężna, wydawała się na kanwie problemu uniezależnienia kraju od dostaw rosyjskiego surowca nierozerwalna, bo niby jak można było zrazić Austriaków z ich Nabucco do „koncepcji muszkieterów”. Zgodnie z powiedzeniem: chcieć znaczy móc, udało się to i to w iście ekspresowym tempie. Polscy bliżej nieokreśleni eksperci wyjawili prasie swe podejrzenia dotyczące spisku w samym Nabucco, mógłby on bowiem, cytując ich wypowiedź za Gazetą Wyborczą „...posłużyć do pompowania rosyjskiego gazu, tyle że z innego kierunku". Z argumentem tym nikt już nawet nie polemizował, bo i po co. Zaskakujące było jedynie wyższe miejsce Iranu niż Rosji w stworzonym przez polskich urzędników rankingu wiarygodności potencjalnych kontrahentów, co przebijało przecież z fragmentu przytoczonej opinii.

Przypuszczalnie wiązało się to z brakiem zaufania do poszanowania przez Kreml demokratycznych procedur. Lepszy Teheran niż Moskwa – nie brzmiało przekonująco chyba nawet w Austrii, gdzie tradycje dobrych stosunków z Persami sięgają wieków, biorąc pod uwagę antytureckie sojusze Habsburgów.

Nie pochowano dobrze „muszkieterów”, gdy ich duch powrócił w płaszczu „energetycznego NATO”. Koncepcja równie ciekawa, co abstrakcyjna. W ogólnym zarysie zakładała świadczenie pomocy zgodnie z zasadą wzajemnej solidarności państwu, które miałoby kłopoty z surowcami energetycznymi. Zaproszenie do rozmów wysłano trzydziestu jeden importerom i Norwegii. Pierwszy zaszczytu tego dostąpił goszczący w Paryżu Lecha Kaczyńskiego, Jacques Chirac. Projekt „Traktatu bezpieczeństwa energetycznego” posiadał - co prawda - poważne mankamenty natury merytorycznej, jak wspomniana, miażdżąca przewaga konsumentów nad producentami, ale przepełniony był za to szczytnymi hasłami. Niektórzy nawet chętnie zaczęli określać inicjatywę polskim wkładem w proces integracji europejskiej, eksponując pomysł wspólnych magazynów i sieci przesyłowych. Pragmatycy po przejrzeniu propozycji koncentrowali się jednak na innym „wkładzie”, tym mogącym wypełnić potencjalne zbiorniki.

Nawet eurosocjaliści mieli prawo być zaskoczeni niekomercyjnym charakterem całego przedsięwzięcia. Budził on nawet podejrzenia i to niekoniecznie związane z różnymi kosztami inwestycji i samego przechowywania surowców w różnych zakątkach naszego kontynentu. Odmiennie oszacowane musiałoby być ryzyko przerw, a to - bez cienia wątpliwości - największe było po polskiej stronie. Ponadto w grę wchodziła też odległość koniecznego transferu i adekwatne do tego wydatki. Kto niby miał to finansować? Obrazowo problem przypominał przesłaną ubezpieczycielowi sugestię znanego z licznych kolizji kierowcy, poruszającego się z dala od warsztatu samochodowego dużym autem - wystawienia jednej polisy holowania pojazdu wszystkim użytkownikom dróg, nawet jeśli poruszają się po nich tylko skuterami. Tak też został potraktowany.

Pytanie „co dalej?” pozostawało zatem otwarte. Zamiast niecierpliwego oczekiwania na nowe koncepcje, napawało jednak bardziej lękiem przed kolejnym blamażem. Niestety nie był on bezpodstawny. Próbując nawiązać rozmowy z Norwegami, zupełnie zbagatelizowano tak kwestie problemów własnościowych jak i rentowności potencjalnej kooperacji. Próbowano upolitycznić kontrakt, podczas gdy nie tamtejsze czynniki rządowe, choć całościowym udziałowcem Statoil jest państwo norweskie, podejmują decyzję lecz sam koncern, mając na uwadze swój interes finansowy. Dokładnie to usłyszał w czerwcu bieżącego roku podczas szczytu szefów rządów Rady Państw Morza Bałtyckiego w Reykjaviku Kazimierz Marcinkiewicz - od premiera Jensa Stoltenberga. Słowa „chcę podkreślić, że to nie rząd norweski sprzedaje gaz" nie pozostawiły żadnych wątpliwości. Nie minęły dwa miesiące, a dokładnie z tym samym problemem zwrócił się do Jensa Stoltenberga premier Jarosław Kaczyński, uzyskując identyczną odpowiedź, co poprzednik.

Po rządowym „błogosławieństwie”, zakup przez Orlen od bankrutującego Jukosu trwale uzależnionej od dostaw rosyjskiego surowca rafinerii w Możejkach przypuszczalnie nie wielu mógł już zadziwić. Zaskoczenie przysłowiowym zakręceniem kurka dla inwestycji wywołać mogło co najwyżej zażenowanie. Nawet przyrównanie przez miesięcznik "Forbes" odciętą od ropy rafinerię w Możejkach do "najdroższej kupy złomu" nie zrobiło wrażenia. Podczas wizyty w Wilnie prezydent L. Kaczyński uznał nawet zakup za element zwiększający bezpieczeństwo energetyczne Polski i Litwy. Według oświadczenia Antanasa Valionisa, byłego ministra spraw zagranicznych i ambasadora w Polsce, dla Litwy była to nie tylko transakcja komercyjna, ale także wydarzenie o ogromnym znaczeniu strategicznym – nie wiadomo, ile jednak było w tym ironii.

Podniesienie pozafinansowych aspektów sprzedaży rafinerii, nie mającej dostępu do ropy wraz z przyjęciem czeku na przeszło 2,5 miliarda USD zakrawało na szyderstwo. Granice absurdu przekroczono, podając na tej kanwie informacje o „wciąż docierającej drogą morską ropie do Możejek, mimo odciętych dostaw z Rosji”. Sam tom wiadomości przypominał telegramy z oblężonego podczas II wojny Leningradu i dotyczące trafiającej tam pomocy. Choć sami Litwini mieli prawo uważać to za sygnał do stopniowego uniezależniania się od dostaw rosyjskich, mając, wyłączywszy Możejki, popyt większy niż niejedno polskie województwo. Dla nas nie była to jednak żadna droga wyjścia. Przejęcie od Litwinów obciążającego ich balastu tylko pogorszyło położenie.

Zwiastunem prawdziwych kłopotów stały się jednak dopiero propozycje dotyczące problematyki nafty i gazu z Krynicy. Najpierw pomysł rury Odessa – Brody, choć w żadnym z tych miejsc nie znaleziono złóż. Ponoć z Odessy transportowana miałaby być azerbejdżańska ropa. Nie wiadomo, z kim to konsultowano, bo ta ostatnia nie jest w stanie wypełnić istniejącego już rurociągu z Baku do Ceyhan. Później sugestia budowy rurociągu gazowego z Norwegii i jednocześnie, choć wprowadzenie obu dublujących się wzajemnie rozwiązań jest nieracjonalne, zamiar rozbudowy Gazoportu. Oczywiście lepiej w Gdańsku, niż w Świnoujściu – zawsze ciut dalej od dostawcy. To i tak zresztą nie ma znaczenia, bo nim projekt zostanie zrealizowany, to i tak będzie to rosyjski gaz. Ekscytujące bowiem naszych polityków legendarne bogactwo norweskich zasobów gazowych jest na chwilę obecną w pełnym tego słowa znaczeniu „legendą”. Stan potwierdzonych złóż szacowany był w końcu 2004 roku na „zaledwie” 2,4 biliona metrów sześciennych i w stosunku do poprzedniego roku zmniejszył się o 4%, co przy zachowaniu obecnego tempa eksportu gazu przez ten kraj i braku nowych odkryć, uczyni zeń po 15 latach importera surowca. Statoil, sztandarowa kompania norweska, coraz ściślej współpracuje z Gazpromem i Rosnieftią, pokładając ogromne nadzieje na uzyskanie licencji i wspólną z nimi eksploatację rosyjskich złóż.

Niestety wizyta premiera w Stanach Zjednoczonych przyniosła równie przygnębiające wieści. Z przekazów PAP wyłania się nieznany bliżej pomysł budowy rurociągu dostarczającego przez Azerbejdżan i Turcję, z ominięciem Rosji, turkmeński gaz do Polski, choć nikt nie wie, ile go jest naprawdę i dlaczego sąsiadujący z Turkmenistanem Azerbejdżanie, będący importerem tego surowca, nie sprowadzają go stamtąd.

Dokończenie znajdziesz w wydaniu papierowym. Zamów prenumeratę miesięcznika ENERGIA GIGAWAT w cenie 108 zł za cały rok, 54 zł - za pół roku lub 27 zł - za kwartał. Możesz skorzystać z formularza, który znajdziesz tutaj

Zamów prenumeratę




| Powrót |

Artykuł opublikowany pod adresem:     http://gigawat.net.pl/article/articleprint/841/-1/69/

Copyright (C) Gigawat Energia 2002