Aktualności
|
|
Informacje
Numery
Numer 10/2007
OPEC: Początek końca?
|
|
Autor: opr. red.
|
Data publikacji: 20.10.2007 14:48
|
Gdy we wrześniu 1960 roku w Bagdadzie pięć państw – Irak, Iran, Kuwejt, Arabia Saudyjska i Wenezuela – powołało do życia Organizację Państw Eksporterów Ropy, światowe media co najwyżej nadmieniły o wydarzeniu, nie przywiązując większej do niego wagi. Niewielu też wierzyło w powodzenie całego przedsięwzięcia. Był to błąd, społeczeństwa zachodnie boleśnie przekonały się o tym podczas kryzysu energetycznego w 1973 roku. Odtąd też naftowy kartel wzmocniony kolejnymi krajami członkowskimi dyktował warunki na rynkach paliw. Podczas ostatniego, 145. posiedzenia przedstawiciele OPEC podjęli decyzję o zwiększeniu od listopada poziomów wydobycia ropy naftowej o 500.000 baryłek dziennie.
|
Rynki zareagowały na wiadomość natychmiast, zgoła odmiennie jednak, niż można było się spodziewać. W ciągu dwóch godzin po opublikowaniu informacji surowiec zdrożał o 2%, a nazajutrz za baryłkę ropy płacono rekordową w historii stawkę 80 USD. Czy OPEC traci kontrolę nad ceną surowca?
Zgodnie z przysłowiem – jedna jaskółka wiosny nie czyni – i na podobne twierdzenie jest jeszcze chyba stanowczo zbyt wcześnie, niemniej precedens został stworzony. Nigdy wcześniej rynki nie reagowały bowiem w podobny sposób na zwiększenie podaży surowca.
Zdaniem Andrzeja Szcześniaka – czołowego polskiego eksperta rynku nafty i gazu – za zaistniałą sytuację odpowiada: Popyt, popyt i jeszcze raz popyt. Słowo klucz tłumaczące panujące napięcia na giełdach surowcowych i gorączkę ciągnącą ceny w górę.
Trudno się z tym nie zgodzić i to bynajmniej nie przez wzgląd na niekwestionowany autorytet autora wypowiedzi. Jeszcze przed rozpoczęciem wrześniowych obrad OPEC wiadomo było o rozbieżnościach istniejących w kwestii podniesienia limitów wydobycia między poszczególnymi krajami członkowskimi kartelu.
Zdecydowanym rzecznikiem zwiększenia podaży surowca była Arabia Saudyjska i zrzeszone w organizacji sąsiadujące z nią kraje położone nad Zatoką Perską: Kuwejt, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie i, co nie powinno zaskakiwać zważywszy na obecne uwarunkowania polityczne, Irak. Stanowczymi oponentami – Libia, Algieria i Wenezuela. Linia podziału, co nie jest też nowością, w dużej mierze pokrywa się ze strefą wpływów Stanów Zjednoczonych. Właściwie mogłaby zostać utożsamiona z pulą państw skutecznie poddających się naciskom administracji waszyngtońskiej. Byłoby to jednak duże uproszczenie, gdyż w grę wchodzą również ich partykularne interesy ściśle łączące się z amerykańskimi poprzez kapitał, który ulokowały za oceanem. Całokształt zaangażowania finansowego, włączając w to bezpośrednie inwestycje (FDI – Foreign Direct Investment), jakie poczyniły ostatnimi laty według najostrożniejszych, niestety opartych na spekulacji, szacunków, sięga pułapu 700 – 800 mld USD. Neutralizacja zagrożeń, a za takie z pewnością uchodzić musi niska podaż ropy, mogących wywołać reperkusje czy wręcz wstrząs amerykańskiej gospodarki, tożsama jest w ich przypadku z ochroną własnego stanu posiadania. W efekcie skłonne są postrzegać sytuacje na rynku naftowym w kategoriach o wiele bliższych sposobowi, w jakim odbiera go krąg największych importerów ropy ze Stanami Zjednoczonymi na czele, niż pozostali producenci OPEC.
Różnice te nie są niczym nowym. Oceny IEA (International Energy Agency) reprezentującej – jak to ujął cytowany już Andrzej Szcześniak – świat zachodnich konsumentów a OPEC zawsze były odmienne. Szczególnie w przypadku zwyczajowo już niechętnie odnoszącej się do propozycji podnoszenia limitów produkcyjnych grupy krajów członkowskich trustu dającej się określić, uciekając się do zapomnianej już politycznej terminologii czasów pierwszego konfliktu w Zatoce Perskiej, frontem odmowy. Podtrzymują one niezmiennie stanowisko, zgodnie z którym rynek jest dobrze zaopatrzony, a podaż w pełni zaspokaja popyt. Decyzje dotyczące zwiększenia wydobycia – ich zdaniem – miałyby rację bytu tylko wówczas, gdyby wszystkie państwa faktycznie przestrzegały przypisanych im limitów. Tymczasem gros z nich, w czym prym wiodą Arabia Saudyjska i Kuwejt, systematycznie je przekracza. Wyznaczanie nowych, wyższych pułapów w takich okolicznościach stanowiłoby jedynie usankcjonowanie praktyk łamiących zasady porozumienia OPEC.
Trudno nie odmówić tym argumentom racji, choć jest i druga strona medalu. W przeciwieństwie do arabskich monarchii zrzeszonych w truście, państwa te nie posiadają bowiem wolnych mocy produkcyjnych pozwalających na zwiększenie wydobycia. Osiągnięte obecnie zdaje się stanowić jeśli nie kres ich możliwości, to przynajmniej zbliżony do niego górny poziom pozwalający - jak w przypadku obu północnoafrykańskich arabskich republik – Libii i Algierii – na utrzymanie na nim eksploatacji miejscowych złóż w możliwie najdłuższym czasie.
W nieco odmiennym, niezwykle jednak skomplikowanym położeniu znajduje się Iran. Choć i on balansuje na granicy zdolności swego potencjału produkcyjnego, corocznie nieznacznie powiększając ilość dostarczanej stąd na rynki ropy, nie musi przynajmniej obawiać się wizji wyczerpania swych zasobów naftowych. Te bowiem, nawet przy podwojeniu obecnego tempa wzrostu rocznego wydobycia, starczą na najbliższe dziesięciolecia. Dylemat, przed jakim stoi każdorazowo Iran podczas obrad państw OPEC na temat wielkości limitów podaży surowca, to po części konieczność wyboru między otwarciem drogi do uzyskania dodatkowych środków oznaczającym również rzucenie koła ratunkowego gospodarce amerykańskiej, a rezygnacją z nich na rzecz satysfakcji z powodu kłopotów, jakie niesie to dla śmiertelnego wroga Republiki Islamskiej.
Nie do końca zresztą zwiększenie wydobycia jest w stanie skompensować straty związane z spadkiem cen w wyniku skierowania dodatkowych partii surowca. Problem ten stanowi zresztą udrękę dla wszystkich państw zrzeszonych w OPEC. Obcinanie limitów celem utrzymania bądź podniesienia kursu baryłki na dobrą sprawę straciło swą rację bytu dwie dekady temu z chwilą, gdy Arabia Saudyjska i Kuwejt przestały dotrzymywać warunków porozumień.
Rozłamu wywołanego taką postawą nigdy nie udało się załagodzić. Systematycznie narastał, prowadząc do licznych waśni politycznych między państwami członkowskimi, a nawet konfliktów zbrojnych. Stał się między innymi jednym z oficjalnych powodów irackiej agresji na Kuwejt latem 1990. Obecnie zdaje się powracać i to ze zdwojoną siłą.
Przebieg wrześniowej konferencji potwierdził to, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie w oparciu o mniej i bardziej oficjalne doniesienia docierające z posiedzeń. O ile rzadko bywają one monotonne, a nader ożywione dyskusje przechodzące w zażarte utarczki słowne z obfitą wymianą uszczypliwości, bez czego nie obyło się i ostatnio, nie są niczym szczególnym. Zwykle dotyczą jednak samego meritum sprawy, czyli wielkości wydobycia i cen. Tym razem natomiast kwestia ta potraktowana została zupełnie drugorzędnie.
Osią sporu była ocena kondycji, w jakiej znajduje się światowa gospodarka. Zdaniem Saudyjczyków, co ważne, bliźniaczo podobnym do wypowiedzi amerykańskich polityków z kręgu administracji Białego Domu, ma się ona świetnie i znajduje się w fazie szybkiego rozwoju. Zagrożenia oczywiście istnieją, nie są jednak na tyle poważne, aby mogły go zakłócić. Najpoważniejsze, a zarazem jedyne niebezpieczeństwo mogące przyczynić się do spowolnienia tempa wzrostu globalnego PKB kryje się za wysokimi nośnikami cen energii, stąd też wniosek o podniesienie wielkości wydobycia.
Oponenci przedłożonej propozycji najwyraźniej nie podzielali tego optymizmu. Powiększające się z każdym dniem wewnętrzne i zewnętrzne zadłużenie Stanów Zjednoczonych będących największym i najważniejszym rynkiem zbytu ropy przy stałej deprecjacji amerykańskiej waluty, uznali za poważny powód do niepokoju. Ostatnie wstrząsy na rynku kredytów hipotecznych, spadek cen nieruchomości za oceanem mogą stanowić sygnał ostrzegawczy przed załamaniem się utrzymującej się koniunktury i grożą recesją.
Lęk przed takim rozwojem scenariusza wyraźnie przebijał w wypowiedzi, jakiej udzielił dziennikarzom jeszcze przed rozpoczęciem obrad Chakib Khelil, szef delegacji algierskiej: Jeśli chodzi o Algierię, to nie popieramy podwyżki, bo też nie widzimy wystarczających powodów, które uzasadniałyby zwiększenie dostaw ropy na rynki. Kartel powinien uważać, aby nie powtórzyła się sytuacja, gdy OPEC podjął „złą decyzję” w 1997 r. na spotkaniu w Dżakarcie; wówczas zdecydował się na podwyższenie dostaw ropy tuż przed kryzysem gospodarczym w Azji.
Trudno też dziwić się temu stanowisku. Widmo koszmaru lekcji sprzed dekady, gdy cena baryłki stoczyła się do 10 USD, do dziś wisi nad państwami OPEC. Wątpliwe bynajmniej, aby traumatyczne doświadczenie naftowych producentów miało szansę powtórzyć się raz jeszcze. Zmiany, jakie przeszła w tym czasie światowa gospodarka, zmniejszenie wielkości zasobów naturalnych przy jednoczesnym wzroście popytu praktycznie eliminują taką możliwość. Nie mniej wielu z nich - wzorem Algierii - woli „dmuchać na zimne”.
Postanowienie o podniesieniu limitów wydobycia o 500 000 baryłek dziennie podjęte 11 września w Wiedniu w zasadniczej kwestii wielkości podaży niczego praktycznie nie zmienia. Gdyby bowiem rzeczywiście państwa członkowskie zastosowały się do niego, skrupulatnie przestrzegając uzgodnień, musiałyby ograniczyć produkcję w stosunku do stanu faktycznego, znacznie wyższego niż mająca obowiązywać od listopada podniesiona wielkość dostaw. Nieujęta ramami trustowych porozumień nadwyżka dziesięciu członków OPEC, bez Angoli i Iraku, w sierpniu bieżącego roku sięgała oficjalnie, co należy podkreślić, 900 000 baryłek dziennie. W rezultacie miast umówionych 25,7 kierowały na rynek każdego dnia 26,71 mln baryłek surowca.
Dane te w sposób wręcz dosadny obnażają stan, w jakim znajduje się obecnie OPEC, a precyzyjniej to, co zostało z trustowego porozumienia. Nie jest to bynajmniej, jak sugeruje formuła porozumienia łącząca dwunastkę, wzajemne zaufanie, gdyż to odeszło w zapomnienie wraz z pokoleniem wspólnego frontu z początków lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W rezultacie każdy z członków szacownego grona prowadzi własną strategię naftową, nie oglądając się na pozostałych.
Z każdym kwartałem słabnie przez to siła oddziaływania przez OPEC na światowe ceny ropy. Niska wiarygodność informacji na temat wielkości wydobycia, balast ryzyka politycznego ciążący na większości zrzeszonych w nim krajów uniemożliwiający na dobrą sprawę sporządzenie długoterminowych prognoz, a tym samym i planowanie inwestycji, wzmacniają ten proces. Stąd też rynki silniej reagują na informacje o zamiarach zwiększenia przez Rosję czy Kazachstan produkcji o przykładowe 500 000 baryłek dziennie niż na zapowiedzi kartelu o dodatkowym skierowaniu na rynek podobnej partii surowca.
Nic nie wskazuje, aby cokolwiek miało się zmienić w tej materii. Rosnący popyt będzie pchał ceny w górę i to bez względu na stanowisko, jakie zajmie na kolejnych, począwszy od grudniowej, konferencjach. Jeśli sprawdzą się przewidywania na temat wzrostu popytu w ostatnim kwartale tego roku, oceniające go na 88 mln baryłek dziennie, to przypuszczalnie do zrównoważenia rynku zabraknie 2,5–3 mln. Część brakującej ropy dostarczą Arabia Saudyjska i Kuwejt, oczywiście poza ramowymi ustaleniami, jakie podjęto podczas ostatnich obrad w Wiedniu. Spowolni to wzrost cen, ale go nie zahamuje, ponieważ nie uzupełnia całego niedoboru. Jedynym efektem tych działań będzie dalszy rozdźwięk w łonie samego OPEC i tak dalekiego od jednomyślności. Stąd też oczekiwanie z napięciem na decyzje kolejnych konferencji państw członkowskich zatraca przynajmniej w kontekście rynkowym rację bytu, podobnie jak i dalsza działalność trustu bez konieczności przestrzegania zawieranych w ramach niego porozumień.
|
|
|
|